W niedzielę byłam umówiona z koleżanką na Elvisa. Co ja będę ściemniać – cały dzień byłam zmęczona i chyba nawet jeszcze sporo pijana po wieczorze u innej koleżanki. Nie chciałam ryzykować jazdy pod wpływem – tak łatwo tutaj utopić samochód – że wzięłam rower. Co to jest godzinę pedałowania w jedną stronę? W kinie, jak zgasły światła to zrobiło mi się jeszcze bardziej sennie niż wcześniej. Walczyłam ze snem i myślę, że kilka razy na jakieś 10sek oczy mi się przymknęły. Mogłam zostać w domu i iść spać. O bieganiu nie było mowy, więc ten rower trochę mi bilans kalorii poprawił.
Film fajny. Nie wiem czy tak dobry, jak oceny i recenzje mówią, bo ja poczułam się zawiedziona. Zwiastun obiecuje – przynajmniej dzięki wstawkom z BB Kingiem, i wiadomościami o śmierci JFK i dr. Kinga jr – że będzie to film o rasie, uprzedzeniach i wolności słowa. Że będzie to film poruszający tematykę praw obywatelskich. Nic z tych rzeczy. Jakkolwiek jest powiedziane w filmie, że Elvis poruszał się, śpiewał i mówił jak czarnoskóry – ponieważ tylko na mieszkanie w czarnej dzielnicy było stać jego matkę – to ten wątek nie został jakoś głębiej pociągnięty w filmie.
Aktora wybrali ślicznego. Pamiętam, że choć nie zapamiętałam twarzy, to w najnowszym filmie Tarantino zwróciłam uwagę na postać Texa i faktycznie Butler grał Texa.
Sednem i osią filmu jest postać managera Elvisa – i tu sprawdza się coś, co ludzie wytknęli już przy Narodzinach Gwiazdy – manager jest największą świnią każdej fabuły o gwieździe. Film ten właśnie mówi o zniewoleniu Elvisa względem Pułkownika. O jego dostosowaniu się i rezygnacji siebie na rzecz zyskiwania popularności w dobie telewizji. Podoba mi się część, w której pojawia się wiedźminowy Jaskier na ekranie, bo film wtedy dostaje trochę smaczku. Bardzo ładnie jest też zrobiony początek, kiedy poznajemy dorosłego Elvisa przez pryzmat jego dzieciństwa i fascynacją gospel.
Zmieniając zupełnie temat – w ogrodzie kwitną mi już nie tylko pomidory ale także i ziemniaki.



Pomarańczowa lilia wkrótce zakwitnie.



Wyrosła mi druga kalia. Wykopałam doniczkę na jesieni z ziemi i okazało się, że nie ma tam kalii tylko martwa bulwa begonii, a kalia rośnie sobie w najlepsze obok.



Mąż ostatnio serwuje tosty. 800 kcal na porcję. Truskawki kupiliśmy z gospodarstwa, które mijaliśmy w sobotę.

Podobnie kupiliśmy w sobotę młode ziemniaczki. Jak wracałam z elvisa pół do 21, mąż czekał na mnie w domu z obiadem. Nie wiem, jak mogłam wytrzymać 10 godzin bez jedzenia. Nawet M&M’s do kina nie wzięłam.

W poniedziałek próbowałam nowej aplikacji do jogi. Niestety, ale Keep już nie działa. Włączyłam downward dog yoga. Wydaje mi się, że się polubimy. Muszę tylko zerknąć jak tam ich abonamenty, bo nie wiem, czy chcę kupować na cały rok na raz.

Na konec dam macro pajączka, którego znalazłam na pomidorze. Wygląda, jakby się do mnie uśmiechał.

Dzięki temu, że nowe okna otwierają się tak, jak tego chciałam – mogę mieć bieżnię dostawioną do świeżego powietrza.

To był intensywny tydzień.

Poniedziałek minął spokojnie, bo nadal jestem bez sił. Postanowiłam dać sobie czas na odpoczynek, bo dziś też zasypiałam z komputerem.